Zachłanność
Kiedyś nasi przodkowie walczyli z dzikimi zwierzętami po to, by nie umrzeć z głodu. Walczyli o lepsze ziemie. My zresztą robimy to samo i aż dziw, że mieliśmy w sobie wystarczająco dużo rozsądku, aby się nie unicestwić. Przynajmniej na razie… Nie mniej jednak walczymy ciągle. Pewnie to jakiś atawizm. Tyle, że teraz nie trzeba iść na mamuta, bo kotlet można kupić w sklepie. Walczymy za to w świecie tak zwanej samorealizacji zawodowej. Dziś już nie chodzimy z włócznią na niedźwiedzia. Przynajmniej większość z nas tego nie robi. Za to prawie każdy samiec pragnie wybudować większy dom albo posiąść droższy samochód. Dziś w ten sposób udowadniamy naszą wyższość na innymi osobnikami. I w sumie dobrze. Bo po pierwsze nie dręczymy bogu ducha winnych zwierzaków, a po drugie jest to jakaś forma parcia do przodu. A postęp jest potrzebny. Jednostki bardziej ambitne, co by nie mówić, popychają ten świat do przodu. Często nazywamy to zachłannością i karierowiczostwem. Sam przecież tak czasem mówię. Ale chyba to nie do końca jest tak. Wielu przecież, po prostu, lubi to, co robi, a ich sukces zawodowy, finansowy i społeczny jest jedynie wypadkową tego zdrowego zaangażowania. Trzeba chyba o tym pamiętać, nim pochopnie kogoś ocenimy, mówiąc, że zaprzedał się dla kariery. W dzisiejszym, zaganianym świecie tracimy gdzieś to nasze „być”, na rzecz „mieć”. Często ruszamy w życie z ideałami, z wiarą, że możemy coś zrobić dla szeroko, lub wąsko, rozumianego świata. Potem jednak, powoli, stajemy się kimś, kim nigdy być nie chcieliśmy.